niedziela, 27 stycznia 2013

|1| Świąteczne rozmowy.



Zawsze kiedy wyglądałam przez okno mojego pokoju, ukazywał się ten sam nudny, nieciekawy widok: zarośnięty przez chwasty ogród, a gdzieś w oddali rozległe jezioro, na które nikt już nie chciał patrzeć. Zimą wszystko pokrywał śnieg i nie widziałam nic poza śnieżnobiałą warstwą, ukrywającą znienawidzony widok. Odeszłam od okna, przelotnie poprawiłam blond włosy przed lustrem i zeszłam do kuchni.
Nigdy nie lubiłam świąt. Co roku towarzyszyła im sztuczność i przez wszystkich wyczuwana fałszywość, kiedy każdy starał się być miły dla innych.
– Dobrze, że jesteś, Rose, połóż to na stole – powiedziała czterdziestoletnia Margaret Johnson, a od kiedy wyszła za mąż za mojego tatę – Douson, wciskając mi w ręce półmisek z ziemniakami.
Wielka choinka, stojąca w rogu pomieszczenia miała przyciągać wzrok i doskonale spełniała swoje zadanie, bo od razu po przekroczeniu progu jadalni, rzuciłam na nią okiem. Już rano widziałam stos prezentów ustawiony równo na ziemi i tak samo jak wtedy mój wzrok skupił się na podłużnym pakunku. Od razu wiedziałam, co było w środku i modliłam się w duchu, by ten prezent był dla Mary.
Moja siostra – Mary Douson – ukończyła  Hogwart w zeszłym roku, przez trzy lata grała na pozycji ścigającej w gryfońskiej drużynie quidditcha, a teraz starała się o przyjęcie do drużyny Zjednoczonych z Puddlemere. Kiedy ma się ojca sponsorującego drużynę narodową Wielkiej Brytanii, ciężko jest nie interesować się quidditchem. Do dziś pamiętam jego minę, gdy powiedziałam, że nie zamierzam dostać się do drużyny Gryffindoru, a także długi okres milczenia, który nastał po tej rozmowie.
Wymuszone uśmiechy towarzyszyły nam aż do końca obiadu, dlatego kiedy tata niebezpiecznie zbliżył się do choinki, bolały mnie już szczęki. Dotychczas otwieraliśmy prezenty we własnych pokojach, domowy skrzat pod osłoną nocy kładł je w nogach łóżka i nikt nie musiał udawać. Zerknęłam na siostrę, zajmującą miejsce naprzeciwko mnie, od której aż biło radosne podekscytowanie, kiedy śledziła każdy ruch taty, podnoszącego podłużną paczkę.
– Ten jest dla… – Dla Mary. Dla Mary, dla Mary, dla Mary. – … Rose – powiedział tata z szerokim uśmiechem, podając mi nieszczęsny prezent.
Jęknęłam cicho, kiedy napotkałam rozczarowane spojrzenie Mary, która jednak szybko się uśmiechnęła.
– Dla Rose – powtórzyła radosnym głosem, w którym chyba tylko ja wyczułam nieszczerość.
– Mamy nadzieję, że skoro w końcu dostałaś porządną miotłę…
– Tato – próbowałam mu przerwać, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– … będziesz mogła w przyszłym roku wziąć udział w sprawdzianach do drużyny – dokończył głośniejszym głosem.
– Tato, proszę! – Mary pokręciła nieznacznie głową, żebym dała sobie spokój, ale kontynuowałam. – Mówiłam, że nie zamierzam być w drużynie. Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? Nienawidzę qudditcha! – powiedziałam z mocą.
Chciałabym móc powiedzieć, że wygrałam, bo ojciec w końcu coś zrozumiał, ale musiałam pogodzić się z jawną porażką.
– Porozmawiamy o tym później – mruknął krótko, w pewnym sensie ignorując moje słowa.
Westchnęłam. Kolejne minuty mijały nieznośnie wolno, czas jaki spędzałam w rodzinnym towarzystwie nieznośnie się dłużył jak najnudniejszy mecz quidditcha. Aż do samego końca nie pojawił się już żaden uśmiech, czy sztuczny, czy prawdziwy.
Pozostałą część wieczoru spędziłam leżąc na łóżku przy zgaszonym świetle i zastanawiając się, co znaczy ojcowskie „później”. Kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi miałam ochotę udawać, że mnie nie ma, co byłoby zupełnie bezsensowne. I tak długo zwlekałam z odpowiedzią, bo w końcu drzwi się otworzyły i do pokoju wpadł promień światła.
– Rose, śpisz? – zapytała niepewnie Mary, starając się dostrzec coś w ciemności, otaczającej moje łóżko.
– Nie – mruknęłam cicho, siadając na brzegu materaca.
Jeśli chodzi o nasze siostrzane relacje, nigdy nie były zbyt dobre. W zasadzie w Hogwarcie prawie wcale się nie zauważałyśmy, najczęściej mijałyśmy się na korytarzu, całkowicie się ignorując. Chyba dopiero z biegiem czasu obie zdałyśmy sobie sprawę, że nie był to wcale najlepszy pomysł. Kiedy Mary zamknęła za sobą drzwi, ponownie zapanował mrok i gdy usiadła obok mnie na łóżku, widziałam tylko niewyraźny zarys jej drobnej sylwetki.
– Dlaczego za wszelką cenę starasz się wmówić innym, że nienawidzisz quidditcha, skoro sama wiesz, że to nieprawda? – zaczęła. Już otwierałam usta, by coś powiedzieć, ale kontynuowała. – Pamiętam, jak pierwszy raz wsiadłaś na miotłę, później mówiłaś, że był to najlepszy dzień w twoim życiu, a nie sądzę, by coś się zmieniło od tamtej pory.
– Mary, nie chcę o tym rozmawiać.
– Daj spokój, Rose, nie bądź dziecinna.
– Dziecinna? – prychnęłam rozzłoszczona. – Nie mam zamiaru dołączać do elitarnej drużyny Gryfonów, która traktuje innych z góry i uważa się za najlepszych. To jakaś bezsensowna zbieranina osób, które myślą, że umieją grać.
– Chyba nie rozumiem…
– Nie? Chociażby ten cały Syriusz Black, odkąd jest w drużynie, stał się jeszcze bardziej nieznośny niż dotychczas. Patrzy na innych z pogardą, jakby był lepszy od nich. Zachowuje się jak typowy Ślizgon i dziwię się, że nie podzielił losu swojej rodzinki. Są siebie warci.
Nie wiem, czy naprawdę tak myślałam. Powiedziałam tak po prostu, by nie zdradzać prawdziwego powodu, dla którego tak bardzo gardzę quidditchem, ale po wypowiedzeniu tych słów, zdałam sobie sprawę, że jest w nich sporo prawdy. Cholerni Blackowie.
– Może mówisz tak po prostu dlatego, że nawet go nie znasz? – zapytała z nieskrywaną ironią Mary, co na chwilę oderwało mnie od rozmyślań.
– A ty niby tak?
– Z pewnością lepiej niż ty.
– Wiesz, chyba jednak pójdę już spać – powiedziałam, kończąc rozmowę. Wiedziałam, że gdyby każda z nas dorzuciła jeszcze kilka zdań, kłótnia byłaby nieunikniona, a wbrew pozorom wcale tego nie chciałam.
– Może przemyśl to jeszcze, Rose.
– Nie mam zamiaru.
Usłyszałam jej ciche westchnienie i ciche skrzypienie sprężyn materaca, gdy podniosła się z miejsca i wyszła z pokoju. Rzuciłam się na łóżko, zamykając oczy i chcąc wymazać z pamięci cały dzisiejszy dzień. Nie wiedziałam, która godzina, ale miałam nadzieję, że wystarczająco późna, by wszyscy poszli już spać i dali mi święty spokój. Niestety, myliłam się, bo wkrótce drzwi otworzyły się bez pukania.
– Rose, zejdź na dół – usłyszałam surowy głos ojca.
– Prawdę mówiąc, jestem już trochę zmęczona… – zaczęłam, ale drzwi zdążyły się już zamknąć.
Chcąc nie chcąc zeszłam na dół, przygotowując mocne argumenty, bo byłam przygotowana na ostrą wymianę zdań, która mogła nie skończyć się dobrze, zwłaszcza znając dosyć gwałtowne i stanowcze usposobienie Briana Dousona. Gardziłam swoją osobą, bo w tamtym momencie nienawidziłam ojca bardziej niż kogokolwiek innego. Rozejrzałam się po salonie, szukając wzrokiem Margaret, lecz jedyną osobą, która się tam znajdowała był siedzący przy kominku ojciec. Nie widział mnie jeszcze, więc mogłam się nieco uspokoić po rozmowie z Mary. W końcu chrząknęłam cicho, bo ileż można stać w miejscu?
– Jesteś już? Więc idziemy… – powiedział, wstając z miejsca, co tak mnie zaskoczyło, że przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie się poruszyć.
– Dokąd? Myślałam, że chcesz pogadać – wydusiłam w końcu z siebie.
– Porozmawiać możemy po drodze.
Włożyłam płaszcz, rękawiczki i szalik, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje.
– Nie zapomnij o czapce – zwrócił mi uwagę tata, więc przewróciłam oczami i założyłam także ciepłą zimową czapkę, za którą po opuszczeniu przytulnego domu, dziękowałam w duchu.
Zorientowałam się, co jest celem naszego późnego spaceru już po kilkudziesięciu metrach. W oddali świecił się kościół, do którego zmierzały pojedyncze osoby. Jego wieża górowała nad całą Doliną Godryka, w oknach umieszczone były kolorowe witraże, na które w dzieciństwie uwielbiałam patrzeć. Latem promienie słońca, które przez nie przebijały we wnętrzu ciemnego budynku, radośnie migały po posadzce, oświetlając wszystko dookoła.
– Tato, nie wiem, czy chcę tam iść – zaczęłam cicho, jednocześnie zwalniając.
– Myślę, że to właściwe. Jest Boże Narodzenie, powinniśmy w jakiś sposób okazywać, że pamiętamy o najbliższych. Chciałabyś, żeby o tobie zapomnieli? – zapytał, a ja przez dłuższą chwilę czułam się jak dziecko. Dokładnie te same słowa usłyszałam z ust taty w rok po śmierci mamy, właśnie w Boże Narodzenie, lecz wtedy zbuntowałam się. Teraz już nie miałam na to siły, poza tym w końcu zrozumiałam jego słowa i musiałam przyznać im rację.
Przekroczyliśmy bramę cmentarza, który znajdował się tuż przy kościele, więc wciąż dobiegały do nas dźwięki świątecznych pieśni. Nie zakłócaliśmy ciszy panującej między nami bezsensowną rozmową, tym bardziej nie o quidditchu. Mijaliśmy kolejne rzędy zmarłych, pogrzebanych głęboko pod ziemią, zmierzając w dobrze nam znanym kierunku.  Na ciemnym nagrobku, przy którym w końcu się zatrzymaliśmy, widniało:



MELANIE MARY DOUSON
Ur. 19 grudnia 1937r.
Zm. 25 grudnia 1972r.
Is­tnieje­my, póki ktoś o nas pamięta.1

Nie mogłam uwierzyć, że od śmierci mamy upłynęło już tyle czasu. Pięć długich lat, w ciągu których moje życie uległo diametralnej wręcz zmianie, nie mogłam się jeszcze tylko zdecydować, czy na lepsze, czy na gorsze.
Tata machnął krótko różdżką i na kamiennej płycie pojawiła się najpiękniejsza wiązanka kwiatów, jaką w życiu widziałam. Pomyślałam, że chciałabym kiedyś potrafić tak czarować. Po kilku minutach wyczułam na sobie zatroskany, ojcowski wzrok.
– Pójdę już, dołącz do mnie za chwilę – powiedział, ścisnął lekko moje ramię i wolnym krokiem skierował się do wyjścia.
Stałam tam, myśląc o tych wszystkich rzeczach, które chciałabym mieć komu powiedzieć, począwszy od sytuacji w domu, kończąc na Hogwarcie, który z roku na rok zdawał się bardziej skomplikowany. Ludzie zaczęli się komplikować, nic już nie było proste, jak jeszcze pięć lat temu.
Dołączyłam do taty, chwytając go pod ramię.
– Nie chciałbym, żebyś robiła coś wbrew sobie – zaczął, kiedy dyskretnym gestem otarłam łzę z policzka. – Ale to nie zmienia faktu, że bardzo chciałbym, byś była w drużynie, byś spełniała swoje dawne marzenia.
– Masz rację, tato, dawne marzenia.
Westchnął cicho, czując, że nie sposób mnie przekonać do zmiany decyzji.
– Jesteś za bardzo podobna do swojej matki: uparta, nieugięta i…
Nie wiedziałam, jaka jeszcze byłam w oczach ojca, bo przerwał mu męski głos, dobiegający z sąsiedniej alejki, kiedy już zbliżaliśmy się do bramy wyjściowej.
– Brian, tyle lat już minęło od naszego ostatniego spotkania, a przecież mieszkamy po sąsiedzku! – przywitał się radośnie starszy pan, co z mojego punktu widzenia nie było zbyt odpowiednie w miejscu takim jak to, ściskając rękę ojca.
– Charlus! – Tata z równie wielkim entuzjazmem zbliżył się do wysokiego mężczyzny.
Puściłam jego ramię i zostałam nieco w tyle. Po chwili po swojej prawej stronie wyłoniła się wysoka postać chłopaka, choć mogłabym w zasadzie nazwać go już młodym mężczyzną. Długie, czarne włosy były w nieprawdopodobnym wręcz nieładzie, mimo że nie wiał wiatr, który mógłby być jego sprawcą.
– Cześć, James – rzuciłam, nim zdążyłam się ugryźć w język.
– Cześć… e… – przywitał się, spoglądając na mnie uważnym wzrokiem.
– Rose. Też jestem w Gryffindorze.
– Naprawdę? Mieszkasz tutaj? – Kiedy kiwnęłam nieznacznie głową, jego entuzjazm znacznie się powiększył. – Nie miałem pojęcia, że ktoś z Hogwartu też mieszka w Dolinie Godryka, że też wcześniej cię nie widziałem. A może się przepisałaś? W której jesteś klasie?
– W szóstej, cóż, nie dziwię się, że wcześniej mnie nie widziałeś, staram się raczej nie rzucać w oczy – mruknęłam. Nie to co niektórzy, dodałam już w myślach.
Zmierzwił jeszcze bardziej włosy ręką, na co lekko uniosłam brwi. Ten gest był zupełnie niepotrzebny, bez tego były wystarczająco potargane, jakby dopiero co zsiadł z miotły. Nawet nie wiem kiedy, ale jednak powiedziałam to głośno, o czym świadczył śmiech Jamesa Pottera.
– Cóż, ten efekt jest zamierzony.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– Ułożone włosy wyglądają zbyt porządnie. I nie pasują do moje imagu.
– Naprawdę? – powtórzyłam, kiedy moje brwi powędrowały jeszcze wyżej. Zapanowałam nad nimi szybko, wygładzając liczne zmarszczki na czole.
– Tak myślę. A ty, co o tym sądzisz? – zapytał wyraźnie zaciekawiony, a może trochę zaskoczony lub urażony brakiem mojej aprobaty. Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie często zdarzało mi się rozmawiać z Jamesem Potterem, ogólnie znaną postacią w Hogwarcie, którą sama skrycie podziwiałam przez jego talent do quidditcha. Ściślej mówiąc, rozmawiałam z nim po raz pierwszy.
– Cóż, sama nie wiem. Nigdy nie widziałam cię w ułożonych włosach, więc nie bardzo mogę ocenić – powiedziałam w końcu.
– Może kiedyś będziesz miała okazję – rzucił z uśmiechem.
– Może – mruknęłam bez oczekiwanego entuzjazmu.
– Tak! Koniecznie musisz przyjść do nas na obiad w najbliższym czasie! – dobiegł nas entuzjastyczny głos Charlusa Pottera, gdy znaleźliśmy się już przed domem.
– Z pewnością skorzystamy z zaproszenia – odpowiedział tata, żegnając się powoli.
– No to cóż, Rose, do zobaczenia wkrótce – rzucił James, patrząc znacząco na starszych mężczyzn.
– Do zobaczenia w Hogwarcie – poprawiłam go, wchodząc przez furtkę.
– Może wcześniej.
– No nie wiem…
Kiedy znaleźliśmy się w domu, poczułam zmęczenie, towarzyszące zazwyczaj późnej porze.
– Nie wiedziałem, że znasz się z Jamesem Potterem – powiedział tata, gdy odkładaliśmy płaszcze na wieszaki w przedpokoju.
– Chodzimy do jednej szkoły, jest ode mnie o rok starszy, rozmawialiśmy po raz pierwszy w życiu, ale tak, chyba można powiedzieć, że się znamy – podsumowałam, kiedy tata osuszał różdżką nasze buty, by na podłodze nie pozostał brud. Nie wiem, czemu, ale od razu pomyślałam o woźnym Hogwartu, wrednym Argusie Filchu, który polował z groźną miną na uczniów nieprzestrzegających szkolnego regulaminu, składającego się z około pięciuset punktów.
– James bardzo dobrze gra w quidditcha.
– Wiem, tato, chodzę na mecze.
– No tak… Chodziłem z Charlusem do Hogwartu, byliśmy w jednym dormitorium – powiedział.
Mruknęłam tylko w odpowiedzi.
– Pójdę już spać – dodałam po chwili, wchodząc po stopniach na pierwsze piętro. – Dobranoc – rzuciłam jeszcze przez ramię, a będąc w pokoju, praktycznie od razu zasnęłam.


Sowa z oficjalnym zaproszeniem na obiad od Charlusa Pottera przyleciała następnego dnia z samego rana, co tylko poprawiło tacie nastrój i przypomniało o powiadomieniu pozostałych domowników o naszym wczorajszym spotkaniu.
– Nie wiedziałam, że znasz Jamesa Pottera – powiedziała do mnie Mary, kiedy samotnie jadłyśmy śniadanie w przestronnej, jasnej kuchni, z której miałyśmy widok na ulicę i przemierzających ją niespiesznie przechodniów.
– Chodzimy do jednej szkoły, więc dlaczego miałabym go nie znać? – powiedziałam znad miski płatków śniadaniowych.
– Cóż, on też należy do elitarnej drużyny Gryfonów – zauważyła, nawiązując do naszej wczorajszej rozmowy.
– Owszem, ale przynajmniej naprawdę potrafi grać w quidditcha.
– Ja też należałam do drużyny – powiedziała, jakby na siłę szukała tematów, które wywołają między nami kłótnię. Była bardzo podobna do taty, łączyły ich przede wszystkim czarne włosy i identyczne ciemne oczy, ale także zaczepność, napastliwość i skłonność do kłótni. Stanowiłam ich zupełne przeciwieństwo ze swoimi blond włosami i zielonymi oczami.
Mruknęłam tylko w odpowiedzi i powróciłam do płatków, które prawie całkiem zanurzyły się w mleku i przestały być chrupiące, a za wszelką cenę chciałam tego uniknąć. Skrzywiłam się zła na Mary, że odwróciła moją uwagę od śniadania.
– Wybierasz się do Potterów? – zapytała po chwili milczenia.
– Myślę, że tak, a ty?
– Nie, jadę do Lucy – przypomniała. Przez chwilę słychać było jedynie stukot łyżek o miski, kiedy kończyłyśmy śniadanie. – Masz jakiś konkretny powód, dla którego nie lubisz Blacka?
– A ty masz jakiś konkretny powód, dla którego ciągle go bronisz? – zirytowałam się, słysząc nazwisko, od którego miałam zamiar odpocząć w czasie przerwy świątecznej. – Nie lubię tego, w jaki sposób traktuje innych i że uważa się za lepszego, choć nie ma ku temu żadnych podstaw.
Mary nie skomentowała tego w żaden sposób. Kiedy kilkadziesiąt minut później skierowała się ku schodom, prowadzącym na piętro, powiedziała:
– Obiecaj mi, że w ciągu tego pół roku, jakie ci zostało, postarasz się go poznać.
– Dlaczego? – zapytałam zdezorientowana.
– Po prostu – wzruszyła ramionami, ale coś w jej wyrazie twarzy mówiło mi, że ma ku temu konkretny powód.

______________
1Carlos Ruíz Zafón

Długo myślałam nad tym rozdziałem i w końcu stwierdziłam, że nic już więcej w nim nie poprawię. Jak już wspominałam wiele razy: nie lubię początków, a to tam na górze jest takie wprowadzające i rozpoczynające całą historię, więc…