Zawsze kiedy wyglądałam przez okno
mojego pokoju, ukazywał się ten sam nudny, nieciekawy widok: zarośnięty przez
chwasty ogród, a gdzieś w oddali rozległe jezioro, na które nikt już nie chciał
patrzeć. Zimą wszystko pokrywał śnieg i nie widziałam nic poza śnieżnobiałą
warstwą, ukrywającą znienawidzony widok. Odeszłam od okna, przelotnie
poprawiłam blond włosy przed lustrem i zeszłam do kuchni.
Nigdy nie lubiłam świąt. Co roku
towarzyszyła im sztuczność i przez wszystkich wyczuwana fałszywość, kiedy każdy
starał się być miły dla innych.
– Dobrze, że jesteś, Rose, połóż to na
stole – powiedziała czterdziestoletnia Margaret Johnson, a od kiedy wyszła za
mąż za mojego tatę – Douson, wciskając mi w ręce półmisek z ziemniakami.
Wielka choinka, stojąca w rogu pomieszczenia
miała przyciągać wzrok i doskonale spełniała swoje zadanie, bo od razu po
przekroczeniu progu jadalni, rzuciłam na nią okiem. Już rano widziałam stos
prezentów ustawiony równo na ziemi i tak samo jak wtedy mój wzrok skupił się na
podłużnym pakunku. Od razu wiedziałam, co było w środku i modliłam się w duchu,
by ten prezent był dla Mary.
Moja siostra – Mary Douson –
ukończyła Hogwart w zeszłym roku, przez
trzy lata grała na pozycji ścigającej w gryfońskiej drużynie quidditcha, a
teraz starała się o przyjęcie do drużyny Zjednoczonych z Puddlemere. Kiedy ma
się ojca sponsorującego drużynę narodową Wielkiej Brytanii, ciężko jest nie
interesować się quidditchem. Do dziś pamiętam jego minę, gdy powiedziałam, że
nie zamierzam dostać się do drużyny Gryffindoru, a także długi okres milczenia,
który nastał po tej rozmowie.
Wymuszone uśmiechy towarzyszyły nam aż
do końca obiadu, dlatego kiedy tata niebezpiecznie zbliżył się do choinki,
bolały mnie już szczęki. Dotychczas otwieraliśmy prezenty we własnych pokojach,
domowy skrzat pod osłoną nocy kładł je w nogach łóżka i nikt nie musiał udawać.
Zerknęłam na siostrę, zajmującą miejsce naprzeciwko mnie, od której aż biło
radosne podekscytowanie, kiedy śledziła każdy ruch taty, podnoszącego podłużną
paczkę.
– Ten jest dla… – Dla Mary. Dla Mary, dla Mary, dla Mary. – … Rose – powiedział tata
z szerokim uśmiechem, podając mi nieszczęsny prezent.
Jęknęłam cicho, kiedy napotkałam
rozczarowane spojrzenie Mary, która jednak szybko się uśmiechnęła.
– Dla Rose – powtórzyła radosnym głosem,
w którym chyba tylko ja wyczułam nieszczerość.
– Mamy nadzieję, że skoro w końcu
dostałaś porządną miotłę…
– Tato – próbowałam mu przerwać, kręcąc
głową z niedowierzaniem.
– … będziesz mogła w przyszłym roku
wziąć udział w sprawdzianach do drużyny – dokończył głośniejszym głosem.
– Tato, proszę! – Mary pokręciła
nieznacznie głową, żebym dała sobie spokój, ale kontynuowałam. – Mówiłam, że
nie zamierzam być w drużynie. Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? Nienawidzę
qudditcha! – powiedziałam z mocą.
Chciałabym móc powiedzieć, że wygrałam,
bo ojciec w końcu coś zrozumiał, ale musiałam pogodzić się z jawną porażką.
– Porozmawiamy o tym później – mruknął
krótko, w pewnym sensie ignorując moje słowa.
Westchnęłam. Kolejne minuty mijały
nieznośnie wolno, czas jaki spędzałam w rodzinnym towarzystwie nieznośnie się
dłużył jak najnudniejszy mecz quidditcha. Aż do samego końca nie pojawił się
już żaden uśmiech, czy sztuczny, czy prawdziwy.
Pozostałą część wieczoru spędziłam leżąc
na łóżku przy zgaszonym świetle i zastanawiając się, co znaczy ojcowskie
„później”. Kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi miałam ochotę udawać, że
mnie nie ma, co byłoby zupełnie bezsensowne. I tak długo zwlekałam z
odpowiedzią, bo w końcu drzwi się otworzyły i do pokoju wpadł promień światła.
– Rose, śpisz? – zapytała niepewnie
Mary, starając się dostrzec coś w ciemności, otaczającej moje łóżko.
– Nie – mruknęłam cicho, siadając na
brzegu materaca.
Jeśli chodzi o nasze siostrzane relacje,
nigdy nie były zbyt dobre. W zasadzie w Hogwarcie prawie wcale się nie zauważałyśmy,
najczęściej mijałyśmy się na korytarzu, całkowicie się ignorując. Chyba dopiero
z biegiem czasu obie zdałyśmy sobie sprawę, że nie był to wcale najlepszy
pomysł. Kiedy Mary zamknęła za sobą drzwi, ponownie zapanował mrok i gdy
usiadła obok mnie na łóżku, widziałam tylko niewyraźny zarys jej drobnej
sylwetki.
– Dlaczego za wszelką cenę starasz się
wmówić innym, że nienawidzisz quidditcha, skoro sama wiesz, że to nieprawda? –
zaczęła. Już otwierałam usta, by coś powiedzieć, ale kontynuowała. – Pamiętam,
jak pierwszy raz wsiadłaś na miotłę, później mówiłaś, że był to najlepszy dzień
w twoim życiu, a nie sądzę, by coś się zmieniło od tamtej pory.
– Mary, nie chcę o tym rozmawiać.
– Daj spokój, Rose, nie bądź dziecinna.
– Dziecinna? – prychnęłam rozzłoszczona.
– Nie mam zamiaru dołączać do elitarnej
drużyny Gryfonów, która traktuje innych z góry i uważa się za najlepszych.
To jakaś bezsensowna zbieranina osób, które myślą, że umieją grać.
– Chyba nie rozumiem…
– Nie? Chociażby ten cały Syriusz Black,
odkąd jest w drużynie, stał się jeszcze bardziej nieznośny niż dotychczas.
Patrzy na innych z pogardą, jakby był lepszy od nich. Zachowuje się jak typowy
Ślizgon i dziwię się, że nie podzielił losu swojej rodzinki. Są siebie warci.
Nie wiem, czy naprawdę tak myślałam.
Powiedziałam tak po prostu, by nie zdradzać prawdziwego powodu, dla którego tak
bardzo gardzę quidditchem, ale po wypowiedzeniu tych słów, zdałam sobie sprawę,
że jest w nich sporo prawdy. Cholerni Blackowie.
– Może mówisz tak po prostu dlatego, że
nawet go nie znasz? – zapytała z nieskrywaną ironią Mary, co na chwilę oderwało
mnie od rozmyślań.
– A ty niby tak?
– Z pewnością lepiej niż ty.
– Wiesz, chyba jednak pójdę już spać –
powiedziałam, kończąc rozmowę. Wiedziałam, że gdyby każda z nas dorzuciła
jeszcze kilka zdań, kłótnia byłaby nieunikniona, a wbrew pozorom wcale tego nie
chciałam.
– Może przemyśl to jeszcze, Rose.
– Nie mam zamiaru.
Usłyszałam jej ciche westchnienie i
ciche skrzypienie sprężyn materaca, gdy podniosła się z miejsca i wyszła z
pokoju. Rzuciłam się na łóżko, zamykając oczy i chcąc wymazać z pamięci cały
dzisiejszy dzień. Nie wiedziałam, która godzina, ale miałam nadzieję, że
wystarczająco późna, by wszyscy poszli już spać i dali mi święty spokój.
Niestety, myliłam się, bo wkrótce drzwi otworzyły się bez pukania.
– Rose, zejdź na dół – usłyszałam surowy
głos ojca.
– Prawdę mówiąc, jestem już trochę
zmęczona… – zaczęłam, ale drzwi zdążyły się już zamknąć.
Chcąc nie chcąc zeszłam na dół,
przygotowując mocne argumenty, bo byłam przygotowana na ostrą wymianę zdań,
która mogła nie skończyć się dobrze, zwłaszcza znając dosyć gwałtowne i
stanowcze usposobienie Briana Dousona. Gardziłam swoją osobą, bo w tamtym
momencie nienawidziłam ojca bardziej niż kogokolwiek innego. Rozejrzałam się po
salonie, szukając wzrokiem Margaret, lecz jedyną osobą, która się tam
znajdowała był siedzący przy kominku ojciec. Nie widział mnie jeszcze, więc
mogłam się nieco uspokoić po rozmowie z Mary. W końcu chrząknęłam cicho, bo
ileż można stać w miejscu?
– Jesteś już? Więc idziemy… –
powiedział, wstając z miejsca, co tak mnie zaskoczyło, że przez dłuższą chwilę
nie byłam w stanie się poruszyć.
– Dokąd? Myślałam, że chcesz pogadać –
wydusiłam w końcu z siebie.
– Porozmawiać możemy po drodze.
Włożyłam płaszcz, rękawiczki i szalik,
nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje.
– Nie zapomnij o czapce – zwrócił mi
uwagę tata, więc przewróciłam oczami i założyłam także ciepłą zimową czapkę, za
którą po opuszczeniu przytulnego domu, dziękowałam w duchu.
Zorientowałam się, co jest celem naszego
późnego spaceru już po kilkudziesięciu metrach. W oddali świecił się kościół,
do którego zmierzały pojedyncze osoby. Jego wieża górowała nad całą Doliną
Godryka, w oknach umieszczone były kolorowe witraże, na które w dzieciństwie
uwielbiałam patrzeć. Latem promienie słońca, które przez nie przebijały we
wnętrzu ciemnego budynku, radośnie migały po posadzce, oświetlając wszystko
dookoła.
– Tato, nie wiem, czy chcę tam iść –
zaczęłam cicho, jednocześnie zwalniając.
– Myślę, że to właściwe. Jest Boże
Narodzenie, powinniśmy w jakiś sposób okazywać, że pamiętamy o najbliższych.
Chciałabyś, żeby o tobie zapomnieli? – zapytał, a ja przez dłuższą chwilę
czułam się jak dziecko. Dokładnie te same słowa usłyszałam z ust taty w rok po
śmierci mamy, właśnie w Boże Narodzenie, lecz wtedy zbuntowałam się. Teraz już
nie miałam na to siły, poza tym w końcu zrozumiałam jego słowa i musiałam
przyznać im rację.
Przekroczyliśmy bramę cmentarza, który
znajdował się tuż przy kościele, więc wciąż dobiegały do nas dźwięki
świątecznych pieśni. Nie zakłócaliśmy ciszy panującej między nami bezsensowną
rozmową, tym bardziej nie o quidditchu. Mijaliśmy kolejne rzędy zmarłych,
pogrzebanych głęboko pod ziemią, zmierzając w dobrze nam znanym kierunku. Na ciemnym nagrobku, przy którym w końcu się
zatrzymaliśmy, widniało:
MELANIE MARY DOUSON
Ur. 19 grudnia 1937r.
Zm. 25 grudnia 1972r.
Istniejemy, póki ktoś
o nas pamięta.1
Nie mogłam uwierzyć, że od śmierci mamy
upłynęło już tyle czasu. Pięć długich lat, w ciągu których moje życie uległo
diametralnej wręcz zmianie, nie mogłam się jeszcze tylko zdecydować, czy na
lepsze, czy na gorsze.
Tata machnął krótko różdżką i na
kamiennej płycie pojawiła się najpiękniejsza wiązanka kwiatów, jaką w życiu
widziałam. Pomyślałam, że chciałabym kiedyś potrafić tak czarować. Po kilku
minutach wyczułam na sobie zatroskany, ojcowski wzrok.
– Pójdę już, dołącz do mnie za chwilę –
powiedział, ścisnął lekko moje ramię i wolnym krokiem skierował się do wyjścia.
Stałam tam, myśląc o tych wszystkich
rzeczach, które chciałabym mieć komu powiedzieć, począwszy od sytuacji w domu,
kończąc na Hogwarcie, który z roku na rok zdawał się bardziej skomplikowany.
Ludzie zaczęli się komplikować, nic już nie było proste, jak jeszcze pięć lat
temu.
Dołączyłam do taty, chwytając go pod
ramię.
– Nie chciałbym, żebyś robiła coś wbrew
sobie – zaczął, kiedy dyskretnym gestem otarłam łzę z policzka. – Ale to nie
zmienia faktu, że bardzo chciałbym, byś była w drużynie, byś spełniała swoje
dawne marzenia.
– Masz rację, tato, dawne marzenia.
Westchnął cicho, czując, że nie sposób
mnie przekonać do zmiany decyzji.
– Jesteś za bardzo podobna do swojej
matki: uparta, nieugięta i…
Nie wiedziałam, jaka jeszcze byłam w
oczach ojca, bo przerwał mu męski głos, dobiegający z sąsiedniej alejki, kiedy
już zbliżaliśmy się do bramy wyjściowej.
– Brian, tyle lat już minęło od naszego ostatniego spotkania, a przecież mieszkamy po sąsiedzku! – przywitał się
radośnie starszy pan, co z mojego punktu widzenia nie było zbyt odpowiednie w
miejscu takim jak to, ściskając rękę ojca.
– Charlus! – Tata z równie wielkim
entuzjazmem zbliżył się do wysokiego mężczyzny.
Puściłam jego ramię i zostałam nieco w
tyle. Po chwili po swojej prawej stronie wyłoniła się wysoka postać chłopaka,
choć mogłabym w zasadzie nazwać go już młodym mężczyzną. Długie, czarne włosy
były w nieprawdopodobnym wręcz nieładzie, mimo że nie wiał wiatr, który mógłby
być jego sprawcą.
– Cześć, James – rzuciłam, nim zdążyłam
się ugryźć w język.
– Cześć… e… – przywitał się, spoglądając
na mnie uważnym wzrokiem.
– Rose. Też jestem w Gryffindorze.
– Naprawdę? Mieszkasz tutaj? – Kiedy
kiwnęłam nieznacznie głową, jego entuzjazm znacznie się powiększył. – Nie
miałem pojęcia, że ktoś z Hogwartu też mieszka w Dolinie Godryka, że też
wcześniej cię nie widziałem. A może się przepisałaś? W której jesteś klasie?
– W szóstej, cóż, nie dziwię się, że
wcześniej mnie nie widziałeś, staram się raczej nie rzucać w oczy – mruknęłam. Nie to co niektórzy, dodałam już w
myślach.
Zmierzwił jeszcze bardziej włosy ręką,
na co lekko uniosłam brwi. Ten gest był zupełnie niepotrzebny, bez tego były
wystarczająco potargane, jakby dopiero co zsiadł z miotły. Nawet nie wiem
kiedy, ale jednak powiedziałam to głośno, o czym świadczył śmiech Jamesa
Pottera.
– Cóż, ten efekt jest zamierzony.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– Ułożone włosy wyglądają zbyt
porządnie. I nie pasują do moje imagu.
– Naprawdę? – powtórzyłam, kiedy moje
brwi powędrowały jeszcze wyżej. Zapanowałam nad nimi szybko, wygładzając liczne
zmarszczki na czole.
– Tak myślę. A ty, co o tym sądzisz? –
zapytał wyraźnie zaciekawiony, a może trochę zaskoczony lub urażony brakiem
mojej aprobaty. Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie często zdarzało mi
się rozmawiać z Jamesem Potterem, ogólnie znaną postacią w Hogwarcie, którą
sama skrycie podziwiałam przez jego talent do quidditcha. Ściślej mówiąc,
rozmawiałam z nim po raz pierwszy.
– Cóż, sama nie wiem. Nigdy nie
widziałam cię w ułożonych włosach, więc nie bardzo mogę ocenić – powiedziałam w
końcu.
– Może kiedyś będziesz miała okazję –
rzucił z uśmiechem.
– Może – mruknęłam bez oczekiwanego
entuzjazmu.
– Tak! Koniecznie musisz przyjść do nas
na obiad w najbliższym czasie! – dobiegł nas entuzjastyczny głos Charlusa
Pottera, gdy znaleźliśmy się już przed domem.
– Z pewnością skorzystamy z zaproszenia
– odpowiedział tata, żegnając się powoli.
– No to cóż, Rose, do zobaczenia wkrótce
– rzucił James, patrząc znacząco na starszych mężczyzn.
– Do zobaczenia w Hogwarcie – poprawiłam
go, wchodząc przez furtkę.
– Może wcześniej.
– No nie wiem…
Kiedy znaleźliśmy się w domu, poczułam
zmęczenie, towarzyszące zazwyczaj późnej porze.
– Nie wiedziałem, że znasz się z Jamesem
Potterem – powiedział tata, gdy odkładaliśmy płaszcze na wieszaki w
przedpokoju.
– Chodzimy do jednej szkoły, jest ode
mnie o rok starszy, rozmawialiśmy po raz pierwszy w życiu, ale tak, chyba można
powiedzieć, że się znamy – podsumowałam, kiedy tata osuszał różdżką nasze buty,
by na podłodze nie pozostał brud. Nie wiem, czemu, ale od razu pomyślałam o
woźnym Hogwartu, wrednym Argusie Filchu, który polował z groźną miną na uczniów
nieprzestrzegających szkolnego regulaminu, składającego się z około pięciuset
punktów.
– James bardzo dobrze gra w quidditcha.
– Wiem, tato, chodzę na mecze.
– No tak… Chodziłem z Charlusem do
Hogwartu, byliśmy w jednym dormitorium – powiedział.
Mruknęłam tylko w odpowiedzi.
– Pójdę już spać – dodałam po chwili,
wchodząc po stopniach na pierwsze piętro. – Dobranoc – rzuciłam jeszcze przez
ramię, a będąc w pokoju, praktycznie od razu zasnęłam.
Sowa z oficjalnym zaproszeniem na obiad
od Charlusa Pottera przyleciała następnego dnia z samego rana, co tylko
poprawiło tacie nastrój i przypomniało o powiadomieniu pozostałych domowników o
naszym wczorajszym spotkaniu.
– Nie wiedziałam, że znasz Jamesa
Pottera – powiedziała do mnie Mary, kiedy samotnie jadłyśmy śniadanie w
przestronnej, jasnej kuchni, z której miałyśmy widok na ulicę i
przemierzających ją niespiesznie przechodniów.
– Chodzimy do jednej szkoły, więc
dlaczego miałabym go nie znać? – powiedziałam znad miski płatków śniadaniowych.
– Cóż, on też należy do elitarnej drużyny Gryfonów – zauważyła,
nawiązując do naszej wczorajszej rozmowy.
– Owszem, ale przynajmniej naprawdę
potrafi grać w quidditcha.
– Ja też należałam do drużyny –
powiedziała, jakby na siłę szukała tematów, które wywołają między nami kłótnię.
Była bardzo podobna do taty, łączyły ich przede wszystkim czarne włosy i
identyczne ciemne oczy, ale także zaczepność, napastliwość i skłonność do
kłótni. Stanowiłam ich zupełne przeciwieństwo ze swoimi blond włosami i zielonymi
oczami.
Mruknęłam tylko w odpowiedzi i
powróciłam do płatków, które prawie całkiem zanurzyły się w mleku i przestały
być chrupiące, a za wszelką cenę chciałam tego uniknąć. Skrzywiłam się zła na
Mary, że odwróciła moją uwagę od śniadania.
– Wybierasz się do Potterów? – zapytała
po chwili milczenia.
– Myślę, że tak, a ty?
– Nie, jadę do Lucy – przypomniała.
Przez chwilę słychać było jedynie stukot łyżek o miski, kiedy kończyłyśmy
śniadanie. – Masz jakiś konkretny powód, dla którego nie lubisz Blacka?
– A ty masz jakiś konkretny powód, dla
którego ciągle go bronisz? – zirytowałam się, słysząc nazwisko, od którego
miałam zamiar odpocząć w czasie przerwy świątecznej. – Nie lubię tego, w jaki
sposób traktuje innych i że uważa się za lepszego, choć nie ma ku temu żadnych
podstaw.
Mary nie skomentowała tego w żaden
sposób. Kiedy kilkadziesiąt minut później skierowała się ku schodom,
prowadzącym na piętro, powiedziała:
– Obiecaj mi, że w ciągu tego pół roku,
jakie ci zostało, postarasz się go poznać.
– Dlaczego? – zapytałam zdezorientowana.
– Po prostu – wzruszyła ramionami, ale
coś w jej wyrazie twarzy mówiło mi, że ma ku temu konkretny powód.
______________
1Carlos
Ruíz Zafón
Długo myślałam nad tym rozdziałem i w
końcu stwierdziłam, że nic już więcej w nim nie poprawię. Jak już wspominałam
wiele razy: nie lubię początków, a to tam na górze jest takie wprowadzające i
rozpoczynające całą historię, więc…